Artykuły

Podwójny rocznik – półprawdy minister Zalewskiej

PODWÓJNY ROCZNIK – PÓŁPRAWDY MINISTER ZALEWSKIEJ

Wśród złych konsekwencji prowadzonej w ekspresowym tempie reformy systemu edukacji mamy te, które już ziściły się w szkołach naszych dzieci, w podstawówkach i w wygasających gimnazjach, oraz te, które w bliskiej przyszłości dopiero się ziszczą w szkołach średnich. Ministerstwo Edukacji Narodowej postanowiło tonować nastroje rodziców i skraca nam oczekiwanie na feralną rekrutację prezentując tabelę, która ma nas przekonać, że renomowane szkoły przyjmą w roku 2019 bez mała podwójną liczbę absolwentów. To wyjątkowo perfidna manipulacja danymi.

tabela Zalewskiej

Tabela, którą w nieco uproszczonej wersji zamieszczamy tutaj, została przesłana w odpowiedzi na zapytanie Rzecznika Praw Obywatelskich. Jest to nic innego, tylko pokaz metod, którymi posługuje się departament propagandy sukcesu MEN. Oto na potrzeby z góry ustalonej tezy zestawiono sześć starannie wybranych szkół.

To nie są zwykłe szkoły – to licea marzeń wielu nastolatków i ich rodziców, gwarantujące swoim uczniom najwyższe standardy w przygotowaniu do matury i studiów na trudnych kierunkach. To są szkoły prowadzące unikatowe klasy – IB, dwujęzyczne, czy też ze specjalnymi rozszerzeniami matematyki i informatyki. I przy okazji to są szkoły, które w 2019 roku będą rzeczywiście dysponowały dodatkowym miejscem w postaci pustych sal lekcyjnych, bo działały dotąd w zespołach z dużymi gimnazjami, które „wygasają”. Takich liceów, którym w różnym stopniu poprawia się w związku z reformą sytuacja lokalowa, jest w skali kraju jest około 200. Na blisko 4,5 tysiąca. Ale oczywiście oglądający tabelę o tym nie wie…

Prawda i fałsz tabeli

W zdecydowanej większości szkół średnich w Polsce nie ma szans na uruchomienie pełnego zestawu klas dla toku 3-letniego i 4-letniego. Te szkoły mogą z wielkim wysiłkiem powołać do życia dwie, no może trzy, dodatkowe klasy, nic więcej. Na podwojenie w nich miejsc, stworzenie pełnej oferty profili, nie ma żadnych szans. To oznacza że w roku 2019 dostać się do wyżej notowanych liceów ogólnokształcących i obleganych techników będzie o wiele trudniej, niż było dotąd. Bardzo trudno będzie też o miejsce w szkołach z tak zwanej średniej półki. Sytuację ratować będą tylko placówki, które dziś cieszą się bardzo złą złą renomą. One mają spory zapas mocy przerobowych i niewykorzystywane sale. W nich rzeczywiście tkwią rezerwy, na które liczy minister Zalewska. Ale o dziwo, nie mówi nam o tym głośno. Żadna z tych szkół, które w ostatnich dwóch rekrutacjach z trudem zapełniły się do połowy, nie została pokazana w tabeli MEN przesłanej Rzecznikowi. Dlaczego?

Przyjrzyjmy się bliżej sytuacji w szkołach, którymi minister Zalewska zechciała się pochwalić. Sal w nich rzeczywiście wystarczy i dla absolwentów gimnazjów i dla absolwentów podstawówki. Organy prowadzące zadbają, żeby podział miejsc między te dwie grupy kandydatów był sprawiedliwy. Zapewne dla obu grup uda się zorganizować niemal komplet profili. Ale mimo to rzeczywistość wcale nie będzie taka cukierkowa. Szczęśliwcy, którzy znajdą się na listach przyjętych (a będą to, jak co roku, głównie laureaci konkursów i olimpiad) i tak nie będą mieli szans na edukację, jakiej doświadczali w tych samych murach ich starsi koledzy. Nie tylko dlatego, że nauczyciele będą przeciążeni pracując według dwóch różnych podstaw programowych i przygotowując do dwóch różnych typów matur. Prowadząc podwójną buchalterię, jako że biurokratyczna sprawozdawczość – przekleństwo polskiego nauczyciela – będzie teraz prowadzona na dwa sposoby: dla toku 3-letniego i 4-letniego.

Nauczyciel na cenzurowanym

Nauczyciele nie tylko będą zmęczeni i wypaleni – ich w powiększonych liceach będzie zwyczajnie brakowało. Szkoły z tabeli min. Zalewskiej już dziś borykają się z problemem niedoborów kadrowych. Znaczna część ich personelu to ludzie w wieku emerytalnym. Średnia wieku w pokojach nauczycielskich podnosi się z semestru na semestr. Przez najbliższy rok sytuacja zmieni się na niekorzyść, bo ten i ów odejdzie jednak na zasłużoną emeryturę, ktoś z młodszych przejdzie do szkoły niepublicznej, lub zajmie się na pełen etat korepetycjami. Nauczyciele wygaszanych gimnazjów w olbrzymiej większości zapewnili już sobie etaty w szkołach podstawowych lub odeszli do innych zawodów. Tylko nieliczni decydują się na przejście do liceum. Szczególnie jeśli to jest renomowane liceum, w którym poprzeczka wymagań i oczekiwań stoi wysoko.

To nie są czysto teoretyczne rozważania. To są obserwacje poczynione w jednej tych renomowanych szkół, zwiększających właśnie liczbę oddziałów w liceum, kosztem wygasającego gimnazjum. Rok temu podczas zebrania z rodzicami zasiadłam w kolejce oczekujących do nauczycielki uczącej mojego syna, wówczas ucznia trzeciej klasy gimnazjum. Szybko zorientowałam się, że jestem jedyną mamą gimnazjalisty. Pozostali rodzice mieli swoje dzieci w klasach licealnych, w których od września zaczęła uczyć „nasza pani”, w ramach poprzedzającego reformę przechodzenia nauczycieli z jednej szkoły do drugiej. Ci rodzice byli autentycznie wściekli i wzajemnie utwierdzali się w przekonaniu, że kłopoty z przedmiotem ich dzieci wynikają z niedostatecznych kwalifikacji nauczycielki. Myślę, że ich pretensje były wyolbrzymione, ale to niewiele zmienia.

Problem nieufności do nowych nauczycieli istnieje i będą się z nim borykali dyrektorzy w każdej rozrastającej się szkole. Nowi nauczyciele, słusznie, czy nie, będą chłopcami do bicia. Zresztą obiektywnie patrząc, rzeczywiście trzeba kilku lat, by człowiek debiutujący w szkole średniej nauczył się pracować ze starszą młodzieżą i nabył umiejętności związane ze skutecznym przygotowywaniem do matury. Ilu z tych nauczycieli zrezygnuje, nie wytrzymując tarć i nacisków? Stoję teraz po drugiej stronie barykady i widzę jak zawzięcie uczniowie oraz ich rodzice walczą o możliwie najlepszych nauczycieli licealnych. Petycje, wędrówki do dyrektorskiego gabinetu. Ta walka ma oczywiście sens – bo dobry nauczyciel oznacza, że uczniowie, którzy często dojeżdżają do szkoły z odległych miejsc, nie tracą bezproduktywnie godzin w szkole, a ich rodzice pieniędzy na kursy przedmaturalne. Ale patrząc na to z drugiej strony współczuję dyrekcji, która musi odpierać niekończące się ataki.

Pechowcy Anny Zalewskiej

Tak jest dziś, a co będzie w roku 2019? Co będą czuli uczniowie, którzy dostaną się do wymarzonego biol-chemu w prestiżowym ogólniaku i dowiedzą się we wrześniu, że nie uczy ich żaden z otoczonych dobrą sławą nauczycieli ważnych przedmiotów? Dla wielu z nich ogromny sukces związany ze szczęśliwie zakończoną rekrutacją przerodzi się w poczucie zupełnie niezasłużonej klęski. Klęski, którą gotuje tym uczniom podwojona rekrutacja i cały zespół działań, które sprzyjają ucieczce ze szkół publicznych dobrych nauczycieli.

W roku 2019 dyrektorzy wielu szkół średnich będą musieli zatrudnić nowych pracowników. Czy będą się mogli posłużyć stosowaną w minionych latach metodą skuszenia etatem dobrze rokującego praktykanta? Nie, bo od nastania minister Zalewskiej praktykanci jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęli ze szkół. Nie ma już żadnej „podaży” młodych po pełnych studiach uniwersyteckich, którzy powinni zasilać szkoły średnie, być ich przyszłością. Czy dyrektorzy będą mogli przeprowadzić konkurs, lekcje próbne, wybrać najlepszego kandydata? Nie, oni przyjmą tego, kto się łaskawie zgłosi. Nawet, jeśli nie będzie miał koniecznych kwalifikacji.

Kompromisową drogą ratowania szkół z tarapatów będzie zwiększanie tygodniowego wymiaru godzin dydaktycznych pracującym już nauczycielom. Już widać, że przepisy, które miały przeciwdziałać temu zjawisku, odwieszono na kołku w przepełnionych szkołach podstawowych i wygasających gimnazjach. To jest rozwiązanie, które zamydli oczy licealnym rodzicom, bo oni na ogół nie wiedzą ile godzin, który nauczyciel stoi przed tablicą. Ale to się będzie w ogólnym rachunku przekładać na groźny dla prestiżu szkół (i dla samych uczniów) spadek jakości – słabsze przygotowanie do lekcji, mniejszą ilość sprawdzianów, mniejszą skrupulatność w ich ocenianiu, a w końcu zwolnienia chorobowe i urlopy zdrowotne – bo ludzki organizm ma określone możliwości.

Zdaję sobie sprawę, że problemy kadrowe, o których piszę, rodzicom uczniów ze zdublowanego rocznika mogą wydawać się odległe o lata świetlne. Oni dziś marzą o tym, by ich dzieci miały już za sobą bardzo trudną rekrutację i znalazły się na listach przyjętych. Warto jednak przestrzec tych rodziców, że problemy nie kończą się wraz z upchnięciem tych 720 000 młodych ludzi w poszczególnych placówkach. Trudne lata w szkołach średnich dopiero się zaczną. Przeciążona pracą i zdziesiątkowana kadra przystąpi dopiero do testowania nowych podstaw – które według ostrzeżeń fachowców są obciążone podobnymi błędami, jak wdrażane właśnie podstawy dla podstawówek. I – co chyba najgorsze w tym wszystkim – ten cały bałagan, najtrudniejszy okres, pokryje się z latami nauki największych pechowców, czyli uczniów, których reforma już teraz traktuje jako roczniki stracone w nowych podstawówkach i wygasających gimnazjach. Pechowcy spod znaku Anny Zalewskiej będą mogli mieć do nas wszystkich, dorosłych, najzasłużeńsze pretensje, że zgodziliśmy się zamienić sześć lat ich edukacji w prawdziwy tor przeszkód.

Janina Krakowowa