Komu najmocniej bije rekrutacyjny dzwon
Petycja przygotowana przez Koalicję NIE DLA CHAOSU W SZKOLE została dostrzeżona, i słusznie. Nawet jeśli nie odniesie zamierzonego skutku, będzie stanowić ostrzegawczy dzwonek dla wszystkich zainteresowanych: dla urzędników w MEN, dla organów prowadzących szkoły, dla rodziców i dla uczniów. Nie chcemy w 2019 roku obudzić się z ręką w nocniku, jak w bieżącym roku szkolnym, gdy okazało się, jak w praktyce wygląda nauka z wydłużonej podstawówce i jakie ciężary architekci „reformy” złożyli na barkach uczniów klas siódmych. „Dziennik Wschodni” opublikował 29 marca 2018 tekst, w którym informuje o naszej petycji i sygnalizuje, jakie skutki niesie ze sobą „reforma” dla szkół średnich Lublina. Artykuł odsłania przy okazji problemy, nad którym nikt na razie nie zechciał się pochylić.
Dobre licea i technika w wielkich miastach od dawna przyciągały ambitniejszych absolwentów gimnazjów z odległych od dużych ośrodków miasteczek i wiosek. Ci uczniowie nie mieli łatwego startu, a jednak dostawali się nawet do najlepszych szkół. Często przepustką był dla nich z trudem wywalczony tytuł laureata konkursu kuratoryjnego lub olimpiady – wtedy otworem stawały przed nimi wszystkie szkoły w kraju. Edukacja w dobrych wielkomiejskich liceach była dla dużej grupy uczniów z małych ośrodków ważnym punktem etapowym w drodze do wymarzonych studiów.
Znam ten problem z perspektywy warszawskiej szkoły, która ma wielu przyjezdnych uczniów. Często są to rzeczywiście uczniowie wybitni. W klasie mojego syna, obecnej pierwszej klasie liceum, kilkoro jego kolegów ma domy rodzinne oddalone 150-500 kilometrów od stolicy. Ci uczniowie muszą sobie radzić. Mieszkają w bursach, lub na stancji, czasem u kogoś z dalszej rodziny. W gronie pozostałych uczniów klasy syna zdecydowaną większość stanowią uczniowie mieszkający poza miastem, którzy każdego dnia spędzają nawet 3 godziny w środkach komunikacji. I ci przeniesieni z ciepłych domów do burs, i ci dojeżdżający, mają oczywiście trudniejszą drogę do dobrej edukacji. Według danych Biura Edukacji na dziś dzień aż 40% uczniów stołecznych szkół średnich mieszka na stałe poza granicami Warszawy.
Sytuacja uczniów z miejscowości satelickich nie zmieni się drastycznie w związku z feralną rekrutacją i wydłużeniem szkoły średniej. Tylko tyle, że dojazdy zaczną się o rok wcześniej niż do tej pory. Inaczej jest uczniami z głębokiej prowincji. Dla ich rodziców szkoła średnia w odległym mieście to na razie trzy lata wzmożonego wysiłku finansowego, by utrzymać córkę czy syna poza domem. „Reforma” sprawia, że tych lat licealnych będzie cztery i spod skrzydeł trzeba będzie wypuścić zdecydowanie młodsze dziecko. To już jest trudniejsza decyzja. Do tego dojdzie problem ze znalezieniem miejsca w bursie czy internacie, bo o tej sprawie nikt z planujących na chybcika zmianę struktury szkół w porę nie pomyślał. Tych miejsc nie wystarcza już teraz dla wszystkich chętnych, w roku 2019 zabraknie ich w dwójnasób. Sytuację dodatkowo komplikuje kryzys lokalnej komunikacji. Mieszkańcy wielu miejscowości jeszcze kilka lat temu mogli sobie pozwolić na codzienne dojazdy PKS-em na spore odległości. Na przestrzeni ostatnich kilku lat sieć połączeń gwałtownie stopniała. Dziś z mniejszych ośrodków albo literalnie nic nie jeździ, albo kursy są tak rzadko, że nie sposób je sensownie pożenić z planem lekcji. Rodzicom uczniów zamiejscowych pozbawionych realnych szans na miejsce w bursie i możliwości dojazdu komunikacją publiczną pozostają kosztowne rozwiązania wolnorynkowe.
Ale to nie koniec kłopotów. Uczniowie „z prowincji” w najbliższych latach będą mieli mniejsze szanse rekrutacyjne. Na skutek zmniejszenie się liczby dostępnych miejsc w dobrych szkołach. Zły sen spełnia się już w tegorocznej rekrutacji. Skoro, jak czytamy w artykule „Dziennika Wschodniego”, czołowe lubelskie III LO im. Unii Lubelskiej otwiera we wrześniu 6 klas zamiast 8, to 60 uczniów w tym roku zostanie odesłanych z przysłowiowym z kwitkiem. Szanse na miejsce tej szkole jeszcze mocniej spadną w roku 2019, bo klas w tymże III LO będzie maksymalnie 5 dla absolwentów podstawówki i 5 dla absolwentów gimnazjum. Czyli po 90 uczniów z każdego rocznika obejdzie się ze smakiem – w sumie to 180 osób.
Komu będzie łatwiej walczyć o te tak nieliczne miejsca? Wiadomo, że dzieci dobrze sytuowanych miejskich rodziców będą w uprzywilejowanej sytuacji. W zasięgu ich możliwości są korepetycje, kursy przygotowujące do egzaminów i olimpiad, doszkalające warsztaty. Miejskie dzieci jako pierwsze dowiadują się też o różnych kombinacjach przy pozyskiwaniu punktów rekrutacyjnych, bo to ich rodzice śledzą te sprawy na forach internetowych.
Walka będzie się toczyła o dużo mniejszą pulę miejsc. Jeśli towar jest reglamentowany tak mocno, jak te miejsca w dobrych szkołach, metody walki stają się brutalne. Samorządy staną przed pokusą utrudnienia – nawet okrężnymi metodami – dostępu do dobrych szkół „obcym”. Jeśli wpadną na jakieś odkrywcze pomysły w tym względzie, zaskarbią sobie wdzięczność potencjalnych wyborców, wielkomiejskich rodziców. Takie pokusy muszą się pojawiać, skoro już nawet warszawski wiceprezydent, Włodzimierz Paszyński, w poruszającym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 25 lutego 2018, napomyka jakby z nadzieją, że być może absolwenci prowincjonalnych podstawówek i gimnazjów w roku 2019 zostaną w szkołach średnich we własnych regionach…
Sytuacja absolwentów szkół podstawowych i ostatniego rocznika gimnazjów będzie wyraźnie gorsza na prowincji niż w mieście także z jeszcze jednego względu. Miejscy rodzice z racji sytuacji finansowej i usytuowania, będą mieli o wiele łatwiejszy dostęp do rozwiązań alternatywnych. Sieć średnich szkół niepublicznych gęstnieje – krążą słuchy o spotkaniach rekrutacyjnych, na które w Warszawie zapraszani się z półtorarocznym wyprzedzeniem obecni siódmoklasiści wraz z rodzicami. W tych szkołach będzie pewnie można zarezerwować sobie miejsce już teraz, choćby na wszelki wypadek… Młody człowiek, który mieszkając w wielkim mieście trafi do bardzo słabego technikum, czy też jeszcze słabszego liceum, ma zawsze dostęp do płatnej edukacji popołudniowej. Na kursach przedmaturalnych można sobie wyszukać zajęcia prowadzone przez sławy nauczycielskie z najlepszych liceów. A energiczniejsi licealiści potrafią się „wkręcić” i na zajęcia bezpłatne – dobre kółka w renomowanych szkołach, szczególnie, gdy te kółka mają status zajęć międzyszkolnych. Tych wszystkich możliwości jest z oczywistych względów pozbawiony uczeń, który po wszystkich perturbacjach roku 2019 wyląduje w słabej szkole średniej w swojej okolicy.
Nie trzeba być wróżką, by przewidzieć, że brak miejsc w bursach i utrudniony dostęp do dobrych szkół na etapie rekrutacji zastopuje napływ „przyjezdnych” w takich szkołach, jak lubelskie III LO. Oczywiście minister Zalewska nie ma z tym najmniejszego problemu, bo ona nie dostrzega żadnego z fatalnych następstw swoich działań. Złotousta szefowa MEN nadal karmi nas opowieściami o rzekomym wyrównywaniu edukacyjnych szans. Nie chce dostrzec, że jej „reforma” w oczywisty sposób pogorszyła sytuację uczniów z mniejszych ośrodków i z uboższych środowisk, o których interesy jej resort powinien dbać w pierwszej kolejności.
Janina Krakowowa