Reforma oczami dyrektora
Jako dyrektor szkoły osiągnęłam już pełnoletność na tym stanowisku, więc mam ten komfort, żeby powiedzieć „mogę, ale nie muszę”. Przeprowadziłam szkołę przez kilka reform, uczyłam w oparciu o różne podstawy programowe, zmieniałam systemy oceniania, wciąż poszukując – zgodnie z odgórnymi wytycznymi – najbardziej obiektywnej formuły pomiaru osiągnięć uczniów, tworzyłam a następnie likwidowałam moje ukochane „dziecko” – gimnazjum. Mam więc prawo do zasygnalizowania problemów, które wtargnęły do szkół i których skali nikt wcześniej nie przewidział. Co więcej, poczynania władz, które postanowiły w sposób niespotykany w innych zawodach reglamentować rynek pracy nauczycieli, nie ułatwiają pracy dyrektorom i szkołom.
Brak nauczycieli przedmiotowców oraz nauczycieli zawodu jest dramatem, który z całą mocą ujawnił się u progu tego roku szkolnego. Znalezienie kogoś z uniwersyteckim wykształceniem kierunkowym do nauczania matematyki, fizyki, a nawet geografii graniczy z cudem. Nie wspomnę już o informatykach czy nauczycielach języka obcego. Młodych, po studiach, do pracy w zawodzie nauczyciela praktycznie nie ma. Coraz bardziej widoczne jest zjawisko selekcji negatywnej. Nikt nie sprawdza predyspozycji podczas rekrutacji na studia nauczycielskie, a w trakcie kształcenia nikt nie ocenia przydatności kandydatów do zawodu. Te tezy znajdują potwierdzenie w raportach NIK-u. Ukształtowanie dobrego nauczyciela nie następuje wraz z uzyskaniem stopnia nauczyciela kontraktowego. To lata pracy i zdobywania doświadczeń, a także efekt współdziałania całej społeczności szkolnej.
Na pracujących nauczycieli narzucono ograniczenia w postaci zgody dyrektora macierzystej szkoły na podjęcie dodatkowego zatrudnienia. Wyeliminowano z rynku pracy nauczycieli na świadczeniu kompensacyjnym, zatrudnianych do tej pory na umowy cywilnoprawne w szkołach niepublicznych. Pewnie to trochę poprawiło statystyki obrazujące wskaźniki zatrudnienia w szkołach, ale jakież to mało uczciwe w stosunku do tych, którzy musieli zaprzestać pracy w szkole w pełni sił pedagogicznych, zwalniając miejsce innym. Wcześniej mieli możliwość dorobienia w szkolnictwie dzięki umowom cywilnoprawnym. Dla wielu było to ważne nie tylko ze względów finansowych – wymuszone odejście dla tego pokolenia jest jak odcięcie im tlenu. A od 1 września 2018 roku, po wejściu w życie nowych przepisów, kolejna rzesza takich ludzi traci możliwość pracy.
Zawód nauczyciela obecnie bez wątpienia jest domeną kobiet. Feminizacja zawodów – co potwierdzają badania naukowe – w konsekwencji przynosi utratę ich prestiżu w oczach reszty społeczeństwa. Uczniowie oczekują obecności mężczyzn w szkole, choćby ze względu na naturalną potrzebę urozmaicenia lekcji. Warto także podkreślić nieocenioną rolę mężczyzny w kwestiach wychowawczych i organizacyjnych, w budowaniu autorytetu. Drastyczny odpływ mężczyzn z zawodu nauczyciela pogłębia jego dewaloryzację. A ponieważ to zawód sfeminizowany, nie muszę tłumaczyć, że swoje skutki ma w szkole wprowadzenie zachęty do rodzicielstwa, w postaci 500+. Skuteczna walka z niskim przyrostem demograficznym jest powodem do radości, ale pogłębia problemy kadrowe, i to nie tylko w nauczycielstwie.
Wielu nauczycieli, którzy już okrzepli w zawodzie i wydawać by się mogło, że dotrwają w nim do emerytury, odchodzi ze szkolnictwa, bo praca w szkole straciła swoje dawne atuty: przewidywalność rynku pracy i stabilizację zatrudnienia. Skala problemu widoczna jest szczególnie w technikach i szkołach branżowych, w których brakuje nauczycieli przedmiotów zawodowych praktycznych i teoretycznych. Na większości kierunków technicznych polskich uczelni nie ma możliwości zdobycia przygotowania pedagogicznego, więc nie ma mowy o dopływie nowej krwi w zawodzie. Zresztą ten, kto kończy kierunek techniczny lub ekonomiczny reprezentuje dziś tak zwane deficytowe zawody, jest więc królem rynku pracy i nie idzie do szkoły.
O jakiej więc mówimy zmianie w zakresie szkolnictwa zawodowego? Co da zmiana struktury, podstawy programowej bez kompetentnych nauczycieli? Oczywiście, nauczyciele likwidowanych gimnazjów, którzy tracą godziny, mogliby podejmować studia inżynierskie i podyplomowe. Pytanie tylko czy warto i czy dobrze po ich ukończeniu nauczą zawodu młodych ludzi?!
Zmiany w przepisach prawa dotyczące ustroju szkolnego poskutkowały różnymi propozycjami modyfikacji zasad dalszego zatrudniania nauczycieli, w zależności od ich kwalifikacji, a tak zwane rozwiązania przejściowe powodują, że nauczyciele – mając prawo do obaw o utratę kwalifikacji – szukają innej, często pozaszkolnej drogi dla swojej przyszłości zawodowej. Jeszcze nie tak dawno chętnych do tej profesji nie brakowało. Wielu absolwentów uczelni wyższych pierwsze swe kroki w poszukiwaniu pracy kierowało właśnie do szkoły. Dzisiaj praca w szkole jawi się jako ostateczność. Studenci zaliczają bloki pedagogiczne i uzyskują kwalifikacje do nauczania tylko na wszelki wypadek, gdyby coś w życiu nie wyszło. Warto taki amortyzator mieć w kieszeni. Zetknięcie z realiami szkoły: warunkami finansowymi stażystów oraz wymaganiami, jakie są im narzucane na progu kariery w zawodzie, zniechęca młodych do podejmowania pracy w szkole. Bo dziś nie wystarczy być entuzjastą i kochać dzieci. Trzeba być bardzo odpornym na materię formalną w szkole, a ona zabija entuzjazm bardzo szybko.
Kolejny problem to czas pracy. Czy ktoś wyliczył, ile tak naprawdę pracuje nauczyciel? O dyrektorze nie wspomnę. Czy można jednakową miarą, nie ujmując nikomu, traktować pracę nauczyciela, który co roku podlega weryfikacji przez wyniki egzaminów maturalnych z nauczycielem uczącym tzw. nieegzaminacyjnych przedmiotów? Moja praca to nie tylko godziny spędzone w szkole, często znacznie powyżej kodeksowych ośmiu dziennie. To nieustanna praca w domu i bycie cały czas w pogotowiu, którego nikt nie zauważa i nie docenia, faktyczny brak pory, w której ja, dyrektor szkoły, mogę udać się na normalny dwutygodniowy urlop. Proszę wskazać zawód, w którym trzeba się tak permanentnie dokształcać, iść z duchem czasu i postępu technologicznego oraz cały czas dokonywać renowacji wiedzy przedmiotowej. A tego nie robi się w trakcie lekcji czy w trakcie pracy szkoły, tylko w czasie wolnym, który powinien być poświęcony na zwyczajną regenerację sił. Praca w szkole jest coraz trudniejsza, nie tylko ze względu na wzrastająca liczbę dzieci wymagających pomocy psychologiczno–pedagogicznej. Roszczeniowość niektórych rodziców i ogromna odpowiedzialność prawna nauczyciela za każde działanie lub jego brak sprawia, że gwałtownie zaczyna brakować chętnych do pracy w tym zawodzie, takich, którzy, być może, staliby się za parę lat świetnymi nauczycielami.
Skąd brać chętnych „misjonarzy” do pracy? Odpowiedzi na to pytanie bezskutecznie szukają dyrektorzy wielu placówek. Pytania nie wypowiadają jednak głośno, z obawy, że ktoś podważy ich kompetencje do zarządzania szkołą. Ale z własnego doświadczenia wiem, że przed rozpoczęciem roku szkolnego telefony prywatne dyrektorów i nauczycieli rozgrzane są do czerwoności. Wymagania kwalifikacyjne są wysokie, zapowiadane zmiany w systemie oceny pracy nauczyciela nastrojów nie poprawiają. Ci, którzy zostają, czasami nie biorą dodatkowych godzin, bo kursowanie między odległymi placówkami na dwie, trzy lekcje niszczy życie, nie tylko zawodowe. Pozostają jeszcze nieliczni emeryci, wyłączeni czasem przez kilka lat z zawodu. Ale chwała im za chęci!
Skalę problemu obrazują pękające w szwach banki ofert pracy na stronach kuratoriów. Warto także przejrzeć statystyki prezentujące liczbę zgód kuratorów na zatrudnianie nauczycieli bez wymaganych kwalifikacji, o ile są one gdzieś publikowane. A to chyba tylko część obrazu tej niewesołej sytuacji!
Za chwilę z okazji Święta Edukacji Narodowej znów otrzymamy garść słodkości, okraszoną stereotypami na temat blasków i cieni naszej profesji. Westchniemy, może z cichą radością, że chociaż w ten dzień ktoś się nad nami pochylił i następnie posłusznie, by nie rzec karnie, wrócimy do codziennych obowiązków. Smutne jest to, że zawód nauczyciela przestał być atrakcyjny dla samych nauczycieli! Postrzegany jest jako jeden z tych najszybciej wypalających fizycznie i emocjonalnie. To profesja, która wymaga wsparcia psychologicznego i treningów, jak np. rozładowywać stres czy radzić sobie z poczuciem frustracji, złości, niemocy – za darmo! Czy ktoś z władz – decydentów zastanowił się nad problemem rozwiązań systemowych, umożliwiających regenerację zasobów emocjonalnych i intelektualnych nauczycieli? Nadużyciem jest nazywanie urlopów dla poratowania zdrowia, pensum nauczycielskiego oraz tego, co kiedyś nazywało się feriami i wakacjami – naszymi przywilejami. Bo jest to zawód szczególny, w którym powinno być jak najmniej przypadkowości.
Prognoza na najbliższe lata nie jest optymistyczna. Warto, by z tego zdawali sobie sprawę także rodzice. Wszak to ich dzieci doświadczą najbardziej boleśnie tego, co szykuje się niepostrzeżenie w polskiej oświacie, a co jest wynikiem zaniedbań wielu ekip rządzących. Chciałoby się rzec: „Wszystko przygotowane tylko śniegu brak”.
Lidia Leśniewicz