Artykuły

W poszukiwaniu nauczyciela – ponura twarz „dobrej zmiany”

Edukacyjny rynek pracy chwieje się w posadach. Widać to najlepiej w Warszawie, gdzie od pewnego czasu nauczyciele dyktują warunki dyrektorom. Pedagodzy z mniejszych miejscowości słysząc o tym, że w stołecznych ofertach można przebierać, wzdychają z zazdrością. Ale sytuacja, którą mamy w wielkich miastach nie powinna cieszyć nikogo. A już najmniej powodów do optymizmu mają uczniowie i ich rodzice, bo roszady i niedobory w pokojach nauczycielskich wyjątkowo mocno godzą w jakość nauczania. A w perspektywie kilku najbliższych lat sytuacja będzie się zmieniać na niekorzyść. I to w całym kraju.

Polowanie z nagonką

Jeszcze dwa lata temu w szkole moich dzieci dyrektorka przed podjęciem decyzji o zatrudnieniu nowego matematyka zostawiała sobie czas do namysłu. Wybierała spośród kilku kandydatów, którzy musieli poprowadzić w jej obecności lekcję próbną w trudnej do okiełznania klasie. Na temat nauczycieli z przeszłością zawodową przeprowadzany był dyskretny wywiad. Taki tryb rekrutacji dawał nadzieje, że przyjęty do pracy człowiek będzie pasował do zespołu, sprosta oczekiwaniom i będzie dobrze rokował na przyszłość.

Dziś, niestety, rekrutacja w Warszawie wygląda zupełnie inaczej. Warunki coraz częściej dyktuje kandydat. Coraz częściej też dostaje on angaż w pierwszej szkole, do której zapuka. Nikt na zapas nie martwi się o to, jakie ukończył studia, czy ma dostateczną wiedzę, czy potrafi jasno wykładać i czy poradzi sobie z rozbrykaną klasą. To wszystko jest mało ważne wobec faktu, że oto jest szansa, by załatać wakat.

— Praca tylko we wtorki i czwartki między 8 a 12? Proszę bardzo, ułożymy plan specjalnie dla pani…

— Nie może pani uczestniczyć w radach i zebraniach, bo pracuje pani popołudniu? To kłopot, ale jakoś damy radę.

— Nie ma pani potrzebnych dyplomów? Coś się da zrobić, potrzebny będzie tylko kwit, że uzupełnia pani wykształcenie…

Tak z grubsza wyglądają dziś rozmowy. A zdarza się, że dyrektor sam prowadzi aktywne poszukiwania. Rozpuszcza wici, do pomocy wciąga rodziców. Słyszymy podczas zebrania:

— Czy ktoś z państwa nie zna osoby skłonnej pouczyć hiszpańskiego? Dostosujemy plan do jej możliwości!

— Pani najstarszy syn skończył zdaje się fizykę – może przyjdzie na parę godzin, a może któryś z jego kolegów?

Dyrektorzy sami chwytają za telefon. Doświadczyła tego moja szwagierka, która kilka lat temu zakończyła karierę nauczycielki, zajmując się pracą na własny rachunek. Wiosną tego roku zaczęły się telefony od dawnych pracodawczyń – najpierw wicedyrektorki, a potem dyrektorki. Po pertraktacjach została przekonana do powrotu, ale wcześniej dyrektorki zgodziły się na wszystkie jej żądania. A dodam, że nie uczy ona żadnego z trudnych do obsadzenia przedmiotów. Ale akurat w jej dzielnicy jest kłopot z nauczycielami wszelkich specjalności.

Matematyk na wagę złota

Żeby ocenić grozę sytuacji, trzeba znać realia, w jakich od wrześnie zeszłego roku pracuje większość publicznych szkół podstawowych, albo śledzić ruchy ogłoszeń banku ofert Mazowieckiego Kuratorium Oświaty. Ofert pracy w mazowieckich szkołach 18 maja 2018 roku, gdy pisałam ten tekst, było blisko 2100. W sobotę 19 maja ta lista została skrócona, ponieważ wykasowano starsze ogłoszenia. Ale nie zmienia to faktu, że każdego dnia przybywa blisko sto nowych anonsów (dziś, 21 maja opublikowano 90 ogłoszeń!). Ofert pracy w samej Warszawie jest 1200, a wiele dodatkowych pochodzi z sąsiadujących z miastem gmin i satelickich miejscowości, których nie sposób traktować oddzielnie. Najbardziej poszukiwani są matematycy (ponad 130 ofert w samej Warszawie), nauczyciele angielskiego (90 ofert w Warszawie) i fizycy (60 ofert w Warszawie).

Z matematykami jest największy problem. Szczerze mówiąc brakowało ich już przed nastaniem minister Anny Zalewskiej. Ale to, co się wydarzyło na przestrzeni ostatniego roku, ma już znamiona katastrofy. Matematyka potrzebuje bez mała co druga stołeczna szkoła. A na dodatek – choć w banku ofert są to zazwyczaj pojedyncze ogłoszenia – często realnie chodzi o pracę dla dwóch matematyków, bo dyrektorzy nierzadko deklarują, że mają do obsadzenia 30–40 godzin w tygodniu. Podaży nauczycieli tej specjalności w zasadzie nie ma. Absolwenci studiów matematycznych otrzymują interesujące oferty pracy za niezłe pieniądze nim się zdążą obronić. Tylko nieliczni robią w trakcie studiów uprawnienia nauczycielskie. Do szkół trafiały w Warszawie w ostatnich latach pojedyncze osoby po pełnych uniwersyteckich studiach. Dziś nie ma nawet praktykantów tej specjalności, są nieliczni stażyści, często zresztą kuszeni ofertami przez prywatnych pracodawców związanych z edukacją. Bo kompetentny, kreatywny, młody nauczyciel matematyki jest dziś deficytowym towarem.

Jest gorzej niż źle

Sytuacja w warszawskich szkołach jest niestety gorsza, niż można sądzić patrząc na listę 1200 ofert. To nie jest pełen obraz niedoborów kadrowych. Od pewnego czasu szkoły ratują się przerzucając wakujące godziny na zatrudnionych wciąż nauczycieli. Przepisy, które miały temu przeciwdziałać zweryfikowało życie – znalazły się drogi ich obejścia. W rezultacie nauczyciele poszukiwanych specjalności pracują w Warszawie zdecydowanie za dużo.

Na pierwszy rzut oka fakt, że coraz więcej ludzi ciągnie dwa etaty wydaje się być korzystny. Dyrektor nie musi prowadzić żmudnych i frustrujących poszukiwań, minister Anna Zalewska zaciera ręce, bo jej słynne statystyki uposażeń szybują w górę, a sam nauczyciel, który faktycznie otrzymuje owe mityczne 5000–6000 złotych, ma szanse na utrzymanie rodziny. Ale to jest rozwiązanie o wyjątkowo krótkich nogach. Bo gdy ktoś stoi 40 godzin w tygodniu przy tablicy i jeszcze próbuje nadążyć z innymi obowiązkami – usiłuje przygotować się do lekcji, sprawdzić klasówki, wypełnić sterty papierów, z pewnością nie będzie wyspany i nie będzie miał sił do efektywnej pracy. Z pewnością będzie pracował coraz gorzej. Pensum nauczycielskie to nie jest wymysł rodem z księżyca – pensum ma gwarantować, że nauczyciel po dwóch latach nie będzie wypalonym wrakiem, wymagającym intensywnego leczenia. Przepracowani, nieprzytomni ze zmęczenia nauczyciele, to niedouczone dzieci, to dzieci pozbawione edukacyjnych szans, które powinna gwarantować publiczna szkoła. To jest prosta zależność, której zrozumienie zdaje się dziś przerastać możliwości urzędników odpowiedzialnych za edukację.

Przeciążenie nauczycieli pracą wynika nie tylko z nadmiaru godzin u „głównego” pracodawcy, ale często także z pracy na kilku posadach. Konieczność przerzucania się z jednej placówki do drugiej to dodatkowe obciążenie. Nauczyciel zatrudniony w kilku miejscach żyje w stresie, bo ma stały kłopot z pogodzeniem ciążących na nim dodatkowych obowiązków – dyżurów, rad pedagogicznych, zebrań, wycieczek, warsztatów wyjazdowych, konkursów. Nigdzie nie jest w pełni dyspozycyjny, ma problem z ogarnięciem pamięcią wychowanków i ich rodziców. I znowu – praca w kilku miejscach to nie jest nowe zjawisko. Ale reforma Anny Zalewskiej spowodowała, że jest to dziś najpopularniejszy sposób na ratowanie domowego budżetu, a jednocześnie asekuracja na wypadek redukcji. Nauczyciele pracują często już nie w dwóch, ale w trzech czy czterech miejscach.

Nauczyciel ma głos

Doszło do tego, że na przeciążenie obowiązkami narzekają już sami nauczyciele. Zamiast się cieszyć z dobrodziejstwa godziwych zarobków. Oto trzy głosy z dyskusji, która przed tygodniem toczyła się na jednym z forów internetowych:

[Matematyczka z Warszawy]: Pracuję już kilkanaście lat w zawodzie, jestem nauczycielem mianowanym, pracuję w Warszawie i mam daleko, daleko do 4 tys. na rękę. Teraz mam trochę nadliczbowych, ale i tak nie zbliżam się nawet. Niestety ta ilość nadliczbowych powoduje, że bardzo trudno mi [się] ze wszystkim wyrobić, jestem przemęczona i niewyspana. Chcę wszystko zrobić na dobrym poziomie, ale jest tego zbyt dużo. (…) Nadgodziny podnoszą pensję, ale powodują, że się jest przepracowanym, przemęczonym i niewyspanym. A i tak te nadgodziny są skromnie wynagradzane. Sama osobiście odradzam młodym matematyczkom zatrzymanie się w szkole na dłużej: pensja bardzo kiepska (jak na Warszawę), warunki pracy się pogorszyły (po reformie szkoły są przeładowane, nie ma się stanowiska pracy), perspektywy skromniutkie, wymagania coraz wyższe (pierwsze pytanie zawsze brzmi: A co szkoła zrobiła, żeby zapobiec?) Moje dzieci jeszcze się wyedukują przy tej kadrze która jest, młodsze dzieci będą mieć problem. Moja szkoła szuka 3 matematyków.

[Nauczycielka języka angielskiego z Trójmiasta]: Przez ostatnich 8–9 lat miałam w szkole mnóstwo godzin, z reguły około 28–32 plus nauczanie gdzie indziej, łącznie wychodziło 37–40 LEKCJI w tygodniu, łącznie z weekendem. Wynagrodzenie było ok., ale na dłuższą metę nie da się wtedy dobrze pracować. Pracuję w liceum i uczę poza tym dorosłych. Ucząc dzieci na pewno nie byłabym w stanie mieć więcej niż 20 lekcji w tygodniu. Ale pensja za etat, nawet nauczyciela z dużym stażem i z najwyższym stopniem awansu, teraz po podwyżce nie wynosi nawet trzech tysięcy na rękę. Kto może ten dorabia, ale niestety to się przekłada na jakość kształcenia, bo człowiek jest zwyczajnie umęczony. Dlatego na przykład mnóstwo młodych anglistów odchodzi z pracy, to samo jest z matematykami. Ja teraz pracuję w bardzo fajnym liceum, ale jak posłucham koleżanek co się dzieje w niektórych szkołach podstawowych, począwszy od problemów z dyrektorem, poprzez ciągłe pretensje rodziców aż po niewychowane dzieci, to naprawdę nie dziwię się, że ludzie odchodzą z tego zawodu. Szczególnie, że to są młodzi ludzie tak do 30 i zarabiają max 1800 zł. Z tego nie da się utrzymać po prostu. Moje liceum też ma jeden etat dla nauczyciela matematyki. Nie ma kto uczyć i z tego co wiem dyrekcja nikogo nie może cały czas znaleźć.

[Anglistka z Warszawy]: 100% racji! W mojej szkole od początku roku szkolnego są nieobsadzone wakaty! W ogóle, matematycy są najbardziej poszukiwanymi specjalistami w Warszawie, już ponad 100 ofert pracy dla matematyków. Ja sama odchodzę ze szkoły, 7 lat stażu, anglistka. Jestem przemęczona. (…) Od czterech lat mam etat wypchany na maksa. W tym roku 28 lekcji w tygodniu plus ciągle zastępstwa. Praca od zerówki do klas 7, z zastępstwami w gimnazjalnych. Praca na dwa budynki oddalone od siebie o 450 m. Bywa, że mam lekcję w jednym, potem zastępstwo w drugim, a potem znowu wracam do wcześniejszego. Po 6–8 lekcji dziennie. W dodatku jest to szkoła integracyjna, bardzo trudne warunki pracy. Mam dość. Mało który nauczyciel nie z Warszawy to rozumie. Jak to, rezygnować dobrowolnie ze stałej pracy, nadgodzin, 1,5 etatu. Zapraszam odchodzących nauczycieli na moją stronę, którą utworzyłam na facebooku: Teachers who quit. Dla nauczycieli, którzy odchodzą.

Teachers who quit

Pozwoliłam sobie zaczerpnąć pomysł na tytuł od autorki ostatniej wypowiedzi, choć na co dzień walczę z przeplataniem polszczyzny angielskimi zwrotami. Ale to obcojęzyczne zdanie wyjątkowo lapidarnie opisuje rzeczywistość wielkomiejskich szkół. Nauczyciele coraz częściej odchodzą z publicznych placówek. To nie jest oczywiście zjawisko masowe, ale jest ono bardzo groźne, bo wyjątkowo często dotyczy nauczycieli z osiągnięciami i wysokimi kompetencjami. O własnych doświadczeniach i trudnych rozstaniach, które były udziałem mojego dziecka, pisałam we wcześniejszym artykule dla Koalicji NIE dla chaosu w szkole.

Nauczycielskie rezygnacje nie zawsze wiążą się z odejściem z edukacji do innej pracy. To są też przejścia na emeryturę nauczycieli, którzy zmęczeni są karuzelą zmian. Często są to przenosiny do szkół popołudniowych, uczących za pieniądze. To jest też niebezpieczne zjawisko przechwytywana lepszych nauczycieli przez szkoły niepubliczne. Pedagodzy z mniejszych ośrodków nie bardzo wierzą że coś takiego ma miejsce, bo szkoły niepubliczne oferowały do niedawna gorsze warunki zatrudnienia. Ale w dużych miastach prywatni pracodawcy nabrali w ostatnim roku wiatru w żagle i zrozumieli, że w nowej sytuacji będzie im niezwykle łatwo wypromować i wydźwignąć w rankingach swoje szkoły. Do realizacji tego planu potrzebują wybitnych nauczycieli i dobrych uczniów. To drugie zapewnia im Anna Zalewska, bo rodzice dzieci z ambicjami naukowymi nie mają właściwie wyboru. Pozostaje pozyskanie nauczycieli. W sytuacji niedoboru pojawiają się zachęty finansowe. Stawki godzinowe są negocjowane w zaciszu dyrektorskich gabinetów, ale sporo widać także w ogłoszeniach. Prywatne szkoły oferują „dofinansowanie kursów i szkoleń, zniżki w czesnym dla dziecka pracownika, miesięczne premie i nagrody dyrektora, wsparcie specjalistów, bezpłatną opiekę medyczną i pakiet relokacyjny”. Cokolwiek to ostatnie ma oznaczać.

Nauczyciele, którzy wyspecjalizowali się w pracy z uczniami zdolnymi, wykraczali poza program szkolny i zarażali wychowanków miłością do swojego przedmiotu, właściwie nie mają wyboru. Tracą przecież swoje miejsca w gimnazjach, gdzie zbudowali sobie edukacyjne enklawy. Szkoły niepubliczne oferują im często odtworzenie tego, co zniszczyła reforma Anny Zalewskiej – realizację autorskich programów, pracę w małych grupach z uczniami chętnymi do nauki, czas i miejsce na pełnowymiarowe kółka, wyjścia do laboratoriów wyższych uczelni, wyjazdy na warsztaty podczas roku szkolnego. A co może zaoferować takiemu nauczycielowi dyrektor publicznej szkoły, w której drastycznie pogorszyły się warunki pracy i nie ma czasu, miejsca ani pieniędzy na żadną działalność ponad niezbędne minimum narzucone przez podstawy programowe?

Oczywiście obraz rynku pracy w Warszawie przedstawiony powyżej jest uproszczony. Sytuacja jest znacznie bardziej złożona. Fakt, że dziesiątki szkół zaczną najbliższy rok szkolny bez wszystkich potrzebnych specjalistów nie oznacza wcale, że nie ma nauczycieli, którzy drżą przed zwolnieniem, nerwowo szukają pracy, albo z konieczności biegają między placówkami ciułając godziny. Trudno to może pojąć, ale reforma spowodowała, że pozornie te przeciwstawne zjawiska współwystępują często w jednej szkole. Wszystko zależy od przedmiotu nauczania i potrzeb w danej dzielnicy.

Nie ulega wątpliwości, że reforma Anny Zalewskiej najmocniej zdestabilizowała nauczycielski rynek pracy w wielkich miastach. A najmocniej poszkodowana grupa uczniów to gimnazjaliści. Dla klasy gimnazjalnych w wielu wygasających szkołach zmiany składu nauczycieli i zmiany wychowawców to chleb powszedni. Nie trzeba być ekspertem od edukacji, by wyobrazić sobie, jak to się przekłada na efekty nauczania.

W gimnazjach i w innych typach szkół mamy do czynienia z nowym zjawiskiem, nieznanym z lat poprzednich – z odchodzeniem nauczycieli w trakcie roku szkolnego. Kiedyś takie sytuacje zdarzały się tylko z powodów losowych, takich jak nagła choroba, zagrożona ciąża, czy jakieś inne nieszczęście. Wypadki losowe są nadal, ale prócz nich szkoły doświadczają odejść nauczycieli, którzy znaleźli lepszą pracę. I co najgorsze tym odejściom, które kiedyś byłyby postrzegane jako sprzeniewierzenie się etyce zawodowej, nikt już się nie dziwi. Przeciwnie koledzy kiwają ze zrozumieniem głowami: „Gdybym był tylko młodszy, gdyby mi nie brakowało dwóch lat do emerytury…”

pokój nauczycielski
Każdy dyrektor robi wszystko, by we wrześniu za tymi drzwiami zebrać komplet nauczycieli,
ale ciąży mu świadomość, że stoi przed nim bardzo trudne zadanie. Fot. Janina Krakowowa

Przedmiotowiec po kursie on-line

Zapotrzebowanie na jednych nauczycieli, przy nadmiarze innych niesie dodatkowe niebezpieczeństwo, o którym zarządzający edukacją przezornie nie wspominają. Nauczyciele w ostatnich latach nauczyli się reagować na zapotrzebowanie i z dużą łatwością zdobywają nowe uprawnienia. Nauczyciel uczący dwóch czy trzech przedmiotów nikogo już nie dziwi. Dyrektorzy lubią zatrudniać „wieloprzedmiotowców”, bo ich obecność ułatwia zarządzanie. Dla samych nauczycieli to jest forma zabezpieczenia i dodatkowy atut.

Ogromny popyt na matematyków, fizyków czy informatyków może niebawem spowodować, że na zdobycie uprawnień do nauczania tych przedmiotów będą się porywać osoby, które nie powinny tego robić. Rynek studiów podyplomowych błyskawicznie dziś reaguje na każdy sygnał. Bez trudu można wyszukać sobie „studia”, które w 18 miesięcy dają uprawnienia do nauczania matematyki w szkole podstawowej. Zajęcia prowadzone są w 65% on-line, w takim trybie przebiegają też zaliczenia. Studenci mają raptem dwa sobotnio–niedzielne zjazdy w semestrze. A wymogi przy przyjęciu w poczet słuchaczy są śmieszne, czy może raczej – straszne. Wystarczy ukończenie studiów, w programie których był „co najmniej jeden semestr jakiegoś przedmiotu matematycznego”. Łatwo sobie wyobrazić, ile będzie w praktyce znaczył uzyskany w takim trybie dyplom.

Jest pewne, że błyskawicznie przeszkoleni nauczyciele będą za chwilę stanowić koło ratunkowe dla dyrektorów szukających nauczycieli. Już dziś wielu rodziców narzeka na niedostateczne kwalifikacje nauczycieli uczących ich dzieci. Często niesłusznie, często rodzicielskie oczekiwania są wygórowane, a opinie krzywdzące. Ale bywa i tak, że nauczyciel ma braki w wykształceniu. Takich sytuacji będzie teraz znacznie więcej, gdy miejsca po odchodzących nauczycielach z prawdziwego zdarzenia zajmą absolwenci przyspieszonych i uproszczonych do minimum „studiów”. Nasila się ucieczki dzieci z zamożniejszych rodzin do szkół niepublicznych. Degradacja szkół publicznych nabierze tempa.

Bez optymistycznego zakończenia

Warszawski kryzys kadr dotyka dziś głównie szkół podstawowych i wygasających gimnazjów. Ale już za chwilę kryzys przeniesie się do szkół średnich. Struktura wieku nauczycieli pracujących w miejskich liceach wygląda zatrważająco. Znaczna część ich kadry już dawno powinna być na emeryturze, a do tego wielu nauczycieli dobija do wieku emerytalnego. Trwali dotąd na swoich stanowiskach, ale przecież nadciąga tsunami roku 2019. Z podwójnym naborem, tłokiem, ściskiem, dwiema podstawami do równoległej realizacji, dwoma typami sprawozdawczości. Dla ilu z nich będzie to ostateczny sygnał do odejścia? Szkoły muszą się liczyć z utratą wielu sprawdzonych nauczycieli, którzy potrafią przygotowywać młodzież do matury. Kim ich zastąpią? Tymczasem potrzeby będą o większe, bo te szkoły w roku 2019 rozrastają się do czterech roczników.

Minister Anna Zalewska w swoich wypowiedziach dotyczących podwójnej rekrutacji w roku 2019 uprawia oderwaną od realiów życia propagandę sukcesu. Jeszcze nigdy nie odniosła się do problemu braków kadrowych w szkołach średnich. Pomija tę kwestię milczeniem, choć jest to sprawa o kluczowym znaczeniu. Uczniowie z kolizyjnych roczników zgodnie z planem MEN będą upychani w szkołach, które dziś są w połowie puste, bo cieszą się złą opinią. Ani w tych szkołach, ani nawet w ich lepszych odpowiednikach, gdzie dyrektor wykorzysta każdą wolna przestrzeń, by przyjąć jak najwięcej uczniów, nie ma wystarczającej liczby nauczycieli dla podwojonej liczby klas pierwszych. Wolne sale, czy nawet całe budynki, zarządzający miejską edukacją są w stanie wyszukać. Matematyków, anglistów, czy polonistów, który potrafią sumiennie przygotować do matury nie znajdą, bo ich zwyczajnie nie ma. Tych nauczycieli brakuje już dziś, przy trzech rocznikach licealnych. Tymczasem urzędnicy MEN wykazują pełną niefrasobliwość. Zupełnie ich nie obchodzi, kto będzie uczył nasze dzieci w atrapach szkół średnich, w których Anna Zalewska widzi bezmiar wolnych miejsc…

Problem rezygnacji z pracy w szkole dotyczy dziś głównie Warszawy. Ale najpewniej niedługo w innych regionach kraju szkoły zmierzą się także z problemem utraty nauczycieli, szczególnie tych z wyższymi kwalifikacjami. Ubożenie nauczycieli względem innych grup pracowników spowoduje odejścia ze szkół nawet tam, gdzie dziś o pracę jest względnie trudno. Zapewne jakaś część nauczycieli przeniesie się do miast. Już dziś warszawskie płace nauczycielskie – choć marniutkie na tle innych płac w stolicy – mogą skłaniać do migracji nauczycieli z prowincji. Większość warszawskich dzielnic wypłaca nauczycielom relatywnie wysoki dodatek motywacyjny, sięgający nawet 1000 złotych miesięcznie. (Nota bene trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałaby sytuacja bez tych wysupłanych przez samorządy dodatkowych pieniędzy.) Młody mobilny nauczyciel, który zdecyduje się na przeprowadzkę „ze wsi do miasta” z samego dodatku motywacyjnego może opłacić sobie skromne lokum wynajęte na dwie czy trzy osoby. A jeśli ten nauczyciel uczy jednego z poszukiwanych przedmiotów, po przenosinach będzie miał duże możliwości dorobienia do zasadniczej pensji. To będzie oczywiście o wiele korzystniejsze zjawisko niż dorabianie na siłę uprawnień do nauczania nowych przedmiotów. Korzystne dla szkół w miastach, niekorzystne dla szkół, które będą tracić nauczycieli. O „imporcie” kadry z kwalifikacjami myślą już szkoły średnie, bo to dla nich właściwie jedyna szansa na fachowców przed podwójnym naborem. Ten ciąg wydarzeń sprawi, że kłopoty, które dotykają dziś głównie uczniów w miastach, będą się rozprzestrzeniać na cały kraj.