Artykuły

List mazowieckiej Siłaczki

Dostajemy wiele listów od nauczycieli, którzy jeszcze dwa lata temu byli pasjonatami swojego zawodu, a dziś są zniechęceni, czują się oszukani, są o krok od rezygnacji z pracy w szkole. Ten list należy do szczególnie poruszających. Autorka opisuje dokonania swojego gimnazjum, udział swój i swoich kolegów w budowaniu zupełnie nowej jakości w edukacji. Opisuję szkołę – dumę lokalnej społeczności, stworzona rękami nauczycieli, ale przy udziale rodziców i lokalnego samorządu. Z goryczą pisze o nieudanych staraniach, by przekształcić tę perełkę wśród mazowieckich gimnazjów w liceum. (Red.)

Jestem nauczycielką w cudownym, istniejącym jeszcze tylko przez rok gimnazjum. Misja? Powołanie? Nauczyciel jako mentor, mistrz? Więcej nie dam się nabrać na żadną misję. Zabito we mnie wzniosłe ideały, które na początku drogi zawodowej były moim drogowskazem.

Moja szkoła jest, a właściwie była, oknem na świat dla wiejskiej młodzieży, miejscem, w którym uczniowie mogli rozwijać swe talenty i kształcić się na najwyższym poziomie, w którym otrzymywali wsparcie i opiekę. Nasze wiejskie dzieci rozkwitały w gimnazjum, a potem bez trudu i bez kompleksów dostawały się do najlepszych warszawskich liceów, do Hoffmanowej, Czackiego, Słowackiego. Podczas odwiedzin absolwenci zapewniali nas, że zostali świetnie przygotowani i że lata spędzone w gimnazjum były najlepszymi w ich życiu.

Początki gimnazjum w były trudne, ale od pierwszych chwil nauczycielom towarzyszył wielki entuzjazm i równie wielki zapał. Po dwóch latach od wprowadzenia reformy [z roku 1999] stanął nowy budynek, który trzeba było urządzić od zera, od pierwszego wbitego w ścianę gwoździa. Dzięki tytanicznej pracy pani dyrektor i nauczycieli, dzięki ogromnemu wsparciu Rady Gminy, szkoła dziś przypomina najbardziej elitarną placówkę. Pięknie urządzone sale, nowoczesny sprzęt multimedialny, tablice interaktywne, witraż, dwa pianina, gitary, perkusja, garderoba ze strojami teatralnymi, a w niej mundury, suknie balowe, stroje ludowe, galeria malarstwa europejskiego, biblioteka z bogatym księgozbiorem, kilkudziesięcioma grafikami Napoleona Ordy i wygodnymi kanapami dla uczniów. Każda sala ma nie tylko swojego patrona, ale także odrębny wystrój, na przykład w sali językowej imienia Dickensa wiszą obrazy z Muzeum Dickensa w Londynie.

Czymże jednak byłby budynek, nawet najpiękniej urządzony bez duszy i pasji? Dzięki wielu ludziom powstała szkoła naprawdę magiczna! Świetne wyniki na egzaminach, liczni laureaci i finaliści, stypendyści naukowi, cztery języki obce, 40 procent uczniów spoza obwodu, drużyna harcerska, dwa teatry szkolne, spektakle dla środowiska, liczne koła zainteresowań, spotkania z Andrzejem Wajdą, prezydentem Ryszardem Kaczorowskim, warsztaty z dziennikarzem tvn24, coroczne wyjazdy do Katynia i na Kresy Wschodnie, wycieczki do Anglii, Francji, Niemiec, na uroczystości rocznicowe na Monte Casino, do teatrów, do muzeów, na wykłady na Uniwersytecie Warszawskim.

W powiecie mówią o nas Hogwart, bo od początku istnienia uczniowie noszą piękne togi. Gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy czy to w Warszawie, czy to na Monte Casino, padało pytanie, z jakiej jesteśmy uczelni i czy można sobie z nami zrobić zdjęcie. I te miny naszych uczniów pełne dumy i radości. „Uniwersytety powinny się od was uczyć” – mówili nam, odwiedzający szkołę goście.

Ceniono nas i na miejscu. Przez 18 lat do naszej szkoły dojeżdżało prawie 40 procent uczniów spoza obwodu, niektórzy pokonywali w jedną stronę 30 kilometrów. Dlaczego? Bo nasza szkoła tworzona była z autentyczną miłością. Zdolni uczniowie mieli szansę rozwijać swe talenty, słabi zaś otrzymywali wsparcie, dzięki któremu zaczynali wierzyć w swoje możliwości. Niech za przykład posłuży chłopiec, którzy przyszedł do szkoły z kiepskimi ocenami i opinią najgorszego chuligana. Znienawidzony w szkole podstawowej, u nas rozkwitł. Skończył gimnazjum z bardzo dobrymi wynikami, nagrodami za osiągnięcia sportowe i artystyczne, a dziś studiuje w szkole lotniczej.

Za niespełna rok nasza szkoła przestanie istnieć. Protestowaliśmy od samego początku, setki listów, apeli, jeździliśmy do posłów, próbując tłumaczyć, że likwidacja gimnazjów to uwstecznianie edukacji. Gdy to się nie udało chcieliśmy przekształcić szkołę w liceum. Warunki mamy doskonale, świetną kadrę a nasz wójt zobowiązał się wziąć na siebie wszystkie koszty.

Decyzja jednego człowieka sprawia, że giniemy – starosty, który nie pozwala na utworzenie liceum, bo będą do nas uciekać dzieci z okolicznych miast. Jesteśmy zbyt dobrą szkołą, więc trzeba nas zniszczyć, żeby czasami uczniów nie straciły kiepskie licea. Historia jak z Mrożka, teatr absurdu! Na nic tłumaczenie, że uczniowie i tak uciekają poza powiat, większość do Warszawy, że nasza szkoła mogłaby zatrzymać dzieci w powiecie. Starostę dziarsko poparł wicestarosta, który zanim dostał stołek w urzędzie pracował jako rzeźnik. Serce rozrywa się na pół, gdy pomyśli się, kto zdecydował o naszym losie.

Nauczyciele – idealiści i entuzjaści – takie Stasie Bozowskie – stracili cały zapał, chęć do pracy a przede wszystkim ideały. Jest chaos, smutek i rozgoryczenie. Jesteśmy dorośli i poradzimy sobie. W dużo gorszej sytuacji są dzieci.

Bo przecież gimnazja zostały utworzone między innymi po to, aby wyrównywać szanse. W naszym wypadku sprawdziło się to w stu procentach. Po szóstej klasie uczniowie przychodzili do naszego świetnie wyposażonej szkoły, rozwijali talenty aktorskie, sportowe, językowe. Spotykali ciekawych ludzi – reżyserów, dyplomatów, aktorów. Brali udział w konferencjach międzynarodowych. Teraz muszą dwa lata dłużej spędzić w swoich malutkich podstawówkach (4–5 osób w klasie), gdzie nie ma możliwości zorganizowania choćby jednego wyjazdu rocznie. W gimnazjum uczniowie mieli do wyboru trzy języki obce, teraz narzucony jest jeden, rosyjski. W trzech szkołach nie ma miejsca dla 7 i 8 klas, więc muszą być dwie zmiany.

Problem mój, moich koleżanek i kolegów nauczycieli polega na tym, że traktowaliśmy pracę w szkole jak misję, jak posłannictwo. Kochaliśmy nasze gimnazjum, naszego patrona, którego mieliśmy okazję znać osobiście, zaangażowaliśmy się całym sercem w misję pielęgnowania pamięci o pomordowanych w Katyniu oficerach, pragnęliśmy tym wiejskim dzieciom stworzyć takie warunki, żeby nie mieli żadnych kompleksów wobec kolegów z dużych miast i okazaliśmy się frajerami. „Patron? Misja? A co wy tak emocjonalnie?” – powiedziano do nas, gdy błagaliśmy o pomoc w przekształceniu szkoły w liceum.

Ja, młoda nauczycielka mam dość. Mogłam przeboleć brak satysfakcji finansowej, bo czułam, że współtworzę z innymi nauczycielami piękne, wartościowe dzieło. Teraz dowiaduję się, że to nie dzieło tylko patologia, którą należy zniszczyć. Dłużej nie zamierzam być SIŁACZKĄ!

Nauczycielka