Artykuły

Publiczna i niepubliczna. Edukacja i jej problemy


Miesiąc temu żywą dyskusję wywołał artykuł na temat edukacyjnych wyborów w rodzinie Michała Dworczyka. Komentatorzy dociekali czemu minister nie wykazał w swoich deklaracjach majątkowych udziałów w spółce prowadzącej szkoły dzieci. Na dalszy plan zeszła inna kwestia: Dlaczego polityk współodpowiedzialny za reformę publicznego systemu oświaty i popierający zmiany w szkołach, sam nie kwapi się, by skorzystać z tych dobrodziejstw? Ta pozornie błaha sprawa stanowi dobrą okazję, by zastanowić się nad obecnym miejscem i rolą szkół niepublicznych w naszym systemie oświaty na finiszu drugiego roku wdrażania reformy.

Można powiedzieć, że minister Dworczyk sam sobie napytał biedy. W kwietniu reprezentował premiera Morawieckiego podczas negocjacji z nauczycielskimi związkami zawodowymi i został jedną z twarzy tego pozorowanego dialogu. W tym samym czasie udzielając wywiadu podzielił się dobrą wiadomością, że szkoła jego dzieci, w przeciwieństwie do szkół milionów polskich uczniów, nie przystąpiła do strajku i pracuje na pełnych obrotach. Dziennikarze z redakcji OKOpress szybko ustalili dokąd minister Dworczyk wozi czwórkę swoich pociech (Dworczyk wychwalał niestrajkujące szkoły swoich dzieci). Nie było to zresztą trudne, bo Dworczyk-junior został wymieniony z imienia i z nazwiska w opublikowanej w internecie broszurze reklamującej sukcesy znanego zespołu szkół prowadzonego przez Stowarzyszenie Wspierania Edukacji i Rodziny „Sternik”.

W komentarzach zaroiło się od krytycznych uwag na temat szkół „Sternika” i ich powiązań z Opus Dei. Ja się pod nimi nie podpiszę. Nie będę też krytykować innych drogich i znakomicie wyposażonych szkół niepublicznych. Nie przeszkadza mi, że „Sternik”, segreguje dzieci ze względu na płeć, nie będę narzekać, że nadmiernie dba o dyscyplinę, zachęca do pracy, a także, że chwali się dobrymi wynikami. Na edukacyjnym rynku potrzebne są różne szkoły. Dobrze, gdy wybór tej właściwej należy do rodziców.

Nie podoba mi się jednak, jeśli polityk negocjujący z nauczycielami podkreśla wyższość szkoły, której powierzył własne dzieci, nad ogółem szkół publicznych. Choć wiem, że minister Dworczyk w tej sprawie nie kłamie. Przewaga szkół „Sternika” nad przepełnionymi stołecznymi podstawówkami nie budzi wątpliwości. Jednak fakt, że szkoły pobierające duże czesne dzieli od szkół samorządowych coraz głębsza przepaść nie powinien być dla członka rządu powodem do dumy.

Wolny wybór dla nielicznych

Niestety minister Dworczyk nie jest wyjątkiem. Wielu polityków z pierwszych stron gazet, wielu członków rządu, wielu wysokich rangą urzędników, wielu ekspertów od edukacji, wielu autorów nowych podstaw programowych, wysyła swoje dzieci czy wnuki do dobrze zorganizowanych szkół niepublicznych, zapewniając im tam bezpieczny azyl.

Ta niechęć do dawania przykładu własnym życiem ze strony osób które, w większym czy mniejszym stopniu, odpowiadają za stan edukacji publicznej, jest powszechnie zauważana. 17 czerwca 2019 pod artykułem „Gazety Wyborczej” dotyczącym nauczycieli odchodzących ze szkół pojawił się komentarz, który zyskał wyjątkowo duże poparcie:

A u mojego syna z przedszkola odchodzi czworo nauczycieli, o szkole córki nie wspomnę… Możemy się tak licytować, ale nie zmieni to smutnych faktów dla naszych dzieciaków. Przy okazji, w jakich szkołach uczą się dzieci obecnych włodarzy? Którekolwiek z nich w państwowej oświacie?

Nie można się dziwić, że postawa polityków budzi rozgoryczenie w sercach szarych obywateli. Przecież zorientowani w sprawach edukacji rodzice, którzy z racji dochodów są skazani na szkoły publiczne, czują ciągłe wyrzuty sumienia. Bo wyraźnie widzą, że pozostawiając swoje dzieci w zdeformowanych szkołach, skazują je na nieefektywną edukację, pomniejszają ich szanse na odnalezienie własnych pasji i rozwój głębszych zainteresowań. Bo w parze z rozwojem prywatnego sektora usług edukacyjnych idzie, niestety, spadek jakości tego, co można otrzymać bez dopłaty.

Niepokojące wnioski z raportu NIK-u

Ważną przyczyną obecnych kłopotów w szkołach jest reforma Anny Zalewskiej. Źle przygotowana, zbyt pospiesznie wdrożona – w pierwszej kolejności zdezorganizowała życie szkół publicznych. Ocena jej destrukcyjnych skutków to przedmiot sporów, którym świeżego „paliwa” dostarczył raport NIK-u, opublikowany 22 maja 2019.

Zdaniem kontrolerów NIK sytuacja w szkołach publicznych pogorszyła się w badanym okresie (między wrześniem 2017 a styczniem 2019). Ucierpieli uczniowie i nauczyciele. Nauczyciele zostali zmuszeni do zmian miejsca pracy, a co gorsze także do uzupełniania etatu nawet w kilku szkołach. Podstawówki są przepełnione, mają kłopoty z ułożeniem planów lekcji, podziałem sal i pracowni, wydawaniem obiadów, organizacją zajęć dodatkowych. Nowa podstawa programowa, przygotowana w rekordowo krótkim czasie, jest krytycznie oceniana przez 1/3 dyrektorów szkół. Wiemy, że nauczyciele i rodzice mają o tej podstawie jeszcze gorsze zdanie.

W odpowiedzi na raport NIK-u urzędnicy MEN opublikowali pismo z wyjaśnieniami. Jest to kompilacja tekstów rozsyłanych wcześniej dziennikarzom. Ministerialny ogląd sytuacji różni się zasadniczo od oglądu NIK-u. Efektów reformy broni też nowy minister edukacji, Dariusz Piontkowski.

Spór trwa w najlepsze, a w tle są szkoły – na ogół rzeczywiście przepełnione, z fatalnymi planami lekcji, nękane kłopotami kadrowymi. Przekształcone w ośmiolatki szkoły podstawowe dzieli już prawdziwa przepaść od szkół niepublicznych. Publiczne szkoły średnie trzymają się jeszcze, ale i do ich wrót we wrześniu zapuka reforma, co w wielu regionach oznacza przepełnienia, pracę w systemie zmianowym, niedostatek nauczycieli, rezygnację z ostatnich pozorów indywidualnego traktowania uczniów, demontaż kół zainteresowań.

Szkoły publiczne – kapitulacja bez walki

Przyglądając się funkcjonowaniu szkół publicznych trudno nie odnieść wrażenia, że ostatnie dwa lata bardzo je osłabiły. Raport NIK-u pokazuje, że w 55% badanych szkół doszło do ograniczenia zajęć dodatkowych. W praktyce jest jeszcze gorzej, bo nawet tam, gdzie zajęcia pozalekcyjne odbywają się w dawnym wymiarze, brakuje dawnego entuzjazmu. Popołudniowa praca z uczniami spoczywała często na barkach najbardziej zaangażowanych nauczycieli. A tak się składa, że ta grupa wyjątkowo mocno odchorowuje nadejście „dobrej zmiany”.

Dla nauczycieli gimnazjalnych demontaż szkół, w których zbudowali sobie bezpieczną przystań do pracy z młodzieżą i dobrali się w zgrane zespoły, oznacza trudną do zaakceptowania porażkę. Oddani uczniom nauczyciele z różnych typów szkół mocno odczuwają nagonkę, w której rolę inspiratorów odegrali członkowie rządu. Narracja o 18-godzinnym tygodniu pracy i bezkresnych wakacjach, a także o braniu uczniów za zakładników podczas protestu, jest szczególnie bolesna dla nich – osób, które przez ostatnie lata rezygnowały z prywatnego życia rezerwując swój czas dla uczniów. Tak jak Grzegorz Lorek, znany z mediów społecznościowych nauczyciel biologii w I LO w Lesznie, który realizował ze swoimi wychowankami dziesiątki ciekawych projektów, podróżował z nimi po całej Polsce, a także po świecie. Poświęcił się tej działalności bez reszty – nic dziwnego, że jest dziś głęboko rozczarowany.

Oddani swojej pracy nauczyciele często jako pierwsi odchodzą ze szkół publicznych – na emeryturę lub świadczenia kompensacyjne, do edukacyjnego sektora prywatnego, czasem do innej pracy. A ich koledzy, którzy pozostali jeszcze na etatach, nie pracują z wcześniejszym zaangażowaniem. O syndromach wypalenia w szeregach nauczycieli mówi w kuluarowych rozmowach niemal każdy zagadnięty dyrektor szkoły. Skala tych społecznych szkód umyka jakiejkolwiek ocenie.

Z powodu kłopotów organizacyjnych i zmian personalnych dodatkowa praca z uczniami w wielu szkołach publicznych od września 2017 zeszła na najdalszy plan, a indywidualizacja jest już tylko hasłem bez pokrycia. Uczniowie o specjalnych potrzebach – zdolni albo z trudnościami w nauce – są pozostawieni sami sobie. O niebo lepiej funkcjonują pod tym względem szkoły niepubliczne, które najczęściej nadal dbają o ofertę swoich zajęć dodatkowych. W małych klasach jest też przestrzeń, żeby dostrzec uczniów, którym niezbędne jest specjalne traktowanie, dodatkowa uwaga.

Trzy dekady szkolnictwa niepublicznego

Świeckie szkoły niepubliczne zaczęły powstawać w Polsce w roku 1989 – dzięki ustaleniom Okrągłego Stołu i dzięki zmianom, które nastąpiły po wyborach z 4 czerwca. W ciągu ostatnich trzech dekad miały one swoje lepsze i gorsze okresy. Zmieniały się przepisy, zmieniał się społeczny odbiór. Nie wszystkie szkoły spełniły oczekiwania rodziców i uczniów. Były upadki, były daleko idące przekształcenia, zmiany dyrektorów i koncepcji wychowawczych. Ale są też budujące przykłady szkół, które funkcjonują od września 1989 do dziś, a w międzyczasie dorobiły się własnych gmachów i rozrosły się w znane zespoły szkolne. Sztandarowy przykład stanowią tu warszawskie Liceum Bednarska i Gdańska Szkoła Autonomiczna. Oba zespoły szkół są w znacznej mierze wierne ideałom, które przyświecały ich założycielkom przed 30 laty.

Ostatnie dwa lata to okres przyśpieszonego rozwoju szkolnictwa niepublicznego, co jest w dużej mierze zasługą zmian zafundowanych oświacie przez Annę Zalewską. Bo choć szkoły niepubliczne także odczuły na własnej skórze negatywne skutki reformy i żyją w ustawicznym strachu, co przyniosą następne miesiące (działania ustawodawców dotyczące edukacji są nie do przewidzenia), to jednak na razie nie zostały tak zdezorganizowane, jak szkoły samorządowe. Zostawiono im więcej czasu na przekształcenia, nie dotykają ich niepotrzebne rotacje kadry. Łatwiej radzą sobie z wygórowanymi wymaganiami nowej podstawy programowej, bo w małych klasach pracuje się efektywniej. W roku szkolnym 2017/2018, w związku z wejściem w życie reformy, wiele szkół niepublicznych poszerzyło swoją ofertę tworząc dodatkowe klasy siódme, do których ustawiały się kolejki uciekinierów z samorządowych podstawówek. Na przestrzeni ostatnich dwóch lat powstały też setki zupełnie nowych szkół. W wielkich miastach ten przyrost był po prostu lawinowy i dotyczył także szkół średnich, do niedawna niechętnie zakładanych.

Poszerzenie oferty zbiegło się ze wzrostem zainteresowania ze strony uczniów. A także ze zmianą charakteru naboru. Do niedawna w wielu gimnazjach i liceach niepublicznych była nadreprezentacja uczniów z problemami w nauce, z różnego typu trudnościami z funkcjonowaniem w grupie, a także z ograniczeniami zdrowotnymi. Dziś na listach przyjętych jest coraz więcej przeciętnych, zdolnych i wybitnie zdolnych nastolatków, uciekających przed mizerią szkoły publicznej.

Gdańskie Liceum Autonomiczne, jedna z pierwszych szkół niepublicznych w Polsce, założona we wrześniu 1989. Obecnie tworzy zespół Gdańskich Szkół Autonomicznych. Szkoła z Gdańska zajmuje od lat wysoką pozycję w rankingach. W tym roku ma ogromne sukcesy olimpijskie: pierwszoklasista z GLA, Juliusz Banecki, uzyskał najwyższe w Polsce wyniki równolegle w dwóch najtrudniejszych olimpiadach dla licealistów – matematycznej i fizycznej. W obu dziedzinach będzie reprezentował Polskę latem na arenie międzynarodowej. Fotografia z materiałów reklamowych szkoły. Na poprzednim zdjęciu dziewczynki ze szkoły „Strumienie” należącej do zespołu warszawskiego „Sternika”.

Egzaminy – materiał do porównań

Trudności z jakimi mierzą się ostatnio szkoły publiczne sprawiają, że ich niepubliczne konkurentki wypadają coraz lepiej rankingach i zestawieniach.

W kategorii „szkoła średnia” jeszcze tej dominacji nie widać. Według najnowszego rankingu „Perspektyw” w Polsce w pierwszej pięćdziesiątce liceów jest tylko siedem szkół niepublicznych. Zaś w samej Warszawie w pierwszej stołecznej pięćdziesiątce liceów jest 12 placówek niepublicznych. Jak widać pozycja państwowych ogólniaków jest ciągle jeszcze mocna. Ale najbliższe lata to zmienią.

Inaczej jest w przypadku podstawówek. W dużych miastach rankingowa dominacja szkół niepublicznych trwa od dawna. Jeśli spojrzymy na średnie wyniki ostatniego w historii sprawdzianu po szóstej klasie (z roku 2016), to w okręgu warszawskim w pierwszej setce było zaledwie kilka szkół publicznych. Najwyżej rozstawiona placówka prowadzona przez samorząd to maleńka Szkoła Muzyczna na Miodowej (33 pozycja na liście). Kolejna szkoła publiczna miała dopiero 85 pozycję!

W roku 2017 i w roku 2018 sprawdzianu po szóstej klasie już nie przeprowadzono. Znamy natomiast wstępne wyniki tegorocznych egzaminów, chociaż nie ma oficjalnych danych dotyczących poszczególnych szkół (a mówi się nawet, że nie będą one w ogóle publikowane). Ale nawet z tych zbiorczych średnich wyłania się niewesoły obraz. Są przesłanki by sądzić, że zamiast zapowiadanego zrównania szans w wydłużonych podstawówkach ujawniła się tam poważniejsza niż dotąd polaryzacja wyników. I tak mamy ogromne różnice między warszawskimi dzielnicami. W przypadku egzaminu ósmoklasistów najlepszy pod względem wyniku Ursynów dzieli od najgorszej Pragi Północ przepaść – różnica to po 23 punkty procentowe z matematyki i angielskiego oraz 16 punktów procentowych z języka polskiego. W przypadku egzaminu gimnazjów te różnice są znacznie mniejsze!

Z czego wynikają aż tak duże rozbieżności? Ursynów to inteligencka dzielnica – przez ostatnie dwa lata w wielu domach rodzice edukowali dodatkowo własne dzieci z klas VII i VIII. Na dodatek Ursynów to ponad dwadzieścia niepublicznych szkół podstawowych, które zapracowały na kwietniowy sukces dzielnicy. Świadczą o tym dobitnie upublicznione wyniki egzaminu w jednej z tych placówek – Szkole Przymierza Rodzin im. Jana Pawła II. Średnie wyniki ósmoklasistów z Przymierza w porównaniu ze średnimi ogólnopolskimi są porażająco wysokie: język polski 87,8% (kraj 63%), matematyka 86,7% (kraj 45%), angielski 93,6% (kraj 59%). Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy szkoła niepubliczna może uczyć efektywniej, powinien koniecznie poznać to zestawienie.

W kolejce po konkursowe laury

Są i inne przesłanki by sądzić, że szkoły niepubliczne umocniły się w okresie wdrażania reformy. Już rok temu zwracałam uwagę na rezultaty mazowieckich szkół niepublicznych w konkursach przedmiotowych – niewspółmierne do odsetka uczących się w nich dzieci. W roku szkolnym 2017/2018 na liście laureatów konkursu przedmiotowego z języka polskiego uczniowie niepublicznych podstawówek stanowili połowę nagrodzonych, podczas gdy ich szkoły gromadziły zaledwie 6% populacji mazowieckich uczniów.

Jak jest w tym roku? Porównanie nie jest możliwe, bo Mazowieckie Samorządowe Centrum Doskonalenia Nauczycieli zaprzestało podawania informacji do jakich szkół uczęszczają finaliści i laureaci. Mimo to widać, że szkoły niepubliczne świetnie wypadły w tegorocznych konkursach. Z informacji podanych podczas gali kończącej konkursy przedmiotowe dla mazowieckich szkół podstawowych wynika, że w grupce tak zwanych „multilaureatów”, którzy zdobyli co najmniej dwa tytuły laureata, jest 9 uczniów szkół niepublicznych i 11 uczniów szkół publicznych. Imienny wykaz nauczycieli, którzy przygotowali trzech lub więcej laureatów obejmuje 3 nauczycieli szkół niepublicznych i 2 matematyków uczących specjalnych klasach VII i VIII SP nr 221 ze Śródmieścia, gdzie warunki zbliżone są do warunków w szkołach niepublicznych (konkursowy nabór, małe klasy, autorski program, dodatkowe zajęcia, wyjazdy edukacyjne).

Poważne konkursowe sukcesy mają też w tym roku uczniowie małopolskich szkół niesamorządowych. W konkursach dla szkół podstawowych średnio 30–45% laureatów uczy się w szkołach pobierających czesne. Zaś z fizyki aż 64% laureatów przygotowały małopolskie szkoły niepubliczne!

Sternik” kształci olimpijczyków

Do podobnych wniosków uprawnia przegląd wyników tegorocznej Olimpiady Matematycznej Juniorów (OMJ, dawniej Olimpiada Matematyczna Gimnazjalistów). Udział w tym trudnym konkursie wiąże się zazwyczaj z ponadprzeciętnymi zdolnościami jednostki, albo z pracą grupy dzieci z nauczycielem, który potrafi zachęcić do rozwiązywania niestandardowych zadań. Głównymi triumfatorami OMJ byli dotąd uczniowie z publicznych gimnazjów z klasami matematycznymi. W tym roku szkolnym ta grupa zaprezentowała się podczas olimpiady po raz ostatni. Ale już w tym roku palmę pierwszeństwa pod względem liczebności we wszystkich etapach przejęła reprezentacja wspomnianej już szkoły niepublicznej z Ursynowa – Przymierze Rodzin. Szkoła Przymierza Rodzin rekrutuje obecnie do swoich klas matematycznych absolwentów klas szóstych – to jest ta sama kategoria uczniów, którzy jeszcze dwa lata temu zasilali matematyczne klasy w publicznych gimnazjach i mieli tam zbliżone warunki do rozwoju.

W najbliższym czasie rola uczniów ze szkół niepublicznych w OMJ będzie systematycznie rosła. Publiczne podstawówki nie pracują z uczniami tak jak to robiły matematyczne gimnazja. Za to z zadaniami OMJ zapoznają swoich siódmo- i ósmoklasistów coraz liczniejsze szkoły niepubliczne. W Warszawie, prócz dwóch szkół Przymierza Rodzin (ursynowskiej i bielańskiej), intensywną pracę z całymi klasami prowadzą z całą pewnością PRIMUS i Katolicka SP im. Ks. Piotra Skargi. Zespół szkół „Sternika” – ten, do którego posłał dzieci minister Dworczyk, o przygotowywaniu uczniów do ścisłych olimpiad informuje nawet w swoich materiałach reklamowych:

Poza standardowymi lekcjami matematyki odbywają się zajęcia, podczas których uczniowie przygotowują się do Olimpiady Matematycznej Gimnazjalistów i Olimpiady Informatycznej Gimnazjalistów, zarówno do etapu indywidualnego, jak i do etapu drużynowego zawodów.

Pięknie. Tylko szkoda, że takiej deklaracji nie są w stanie złożyć publiczne podstawówki (z zupełnie już nielicznymi w skali kraju wyjątkami). Bo nauczycieli matematyki i informatyki o odpowiednich kwalifikacjach nie ma tam i nie będzie.

Tak więc szkoły niepubliczne są coraz bardziej widoczne w trakcie rywalizacji konkursowej, bo w przeciwieństwie do wielu publicznych szkół podstawowych prowadzą nadal nadprogramową pracę z uczniami, a także oferują indywidualne podejście. Mają też na dziś dzień znacznie większą autonomię we wdrażaniu programów i nowych metod nauczania. Ściągnęły do siebie wielu sprawdzonych nauczycieli, często oferując im wyższe zarobki, ale przede wszystkim zapewniając swobodę w wykraczaniu ponad minimum programowe, co w małych klasach jest znacznie łatwiejsze.

Widmo podwójnej rekrutacji

Jest jeszcze jeden aspekt funkcjonowania szkół niepublicznych w naszym systemie edukacji, wyjątkowo dziś aktualny, choć niewiele się o nim mówi. Chodzi o tegoroczny podwojony nabór do szkół średnich.

Mimo wielkiej mobilizacji szkół prowadzonych przez samorządy (wiele z nich podwaja liczbę klas pierwszych i podnosi limity uczniów w jednym oddziale, nawet do 38–40 osób), wiadomo że będą kłopoty z rozmieszczeniem młodzieży. Według doniesień samorządowców w warszawskich liceach brakuje 7000 miejsc, zaś w Poznaniu – 1600. Oblężone są licea i niektóre technika, gdy równocześnie brakuje chętnych, by uczyć się w części szkół branżowych. Problemy z rozlokowaniem absolwentów przesłaniają na razie wszystko inne, ale najważniejszy sprawdzian czeka publiczne szkoły średnie we wrześniu, gdy trzeba będzie ułożyć plany lekcji i sprawiedliwie rozdzielić nauczycieli.

Nie ulega wątpliwości, że w wielkich miastach, z Warszawą i Krakowem na czele, gdzie rekrutacja rodzi najwięcej komplikacji, szkoły niepubliczne, cudownie rozmnożone w ostatnim czasie, będą pełnić rolę szalupy ratunkowej. Setki czy nawet tysiące uczniów, którym groziła nauka w ścisku, znajdą w nich miejsca i będą uczyć się w dobrych warunkach, w niewielkich klasach, ze stabilną kadrą nauczycielską, z nadzieją na indywidualizację procesu nauczania. A państwowe molochy licealne zostaną nieco odciążone.

Oczywiście dla wielu rodziców decyzja o umieszczeniu dziecka w szkole niepublicznej nie jest łatwa. W tej rekrutacji niemal nagminnie jest to decyzja wymuszona nadzwyczajną sytuacją. Czesne, nawet jeśli nie jest wysokie, jest obciążeniem dla części rodzin. Gdyby nie szaleństwo związane z reformą i zdublowanym rocznikiem dzieci niezbyt zamożnych rodziców uczyłyby się w miarę stabilnych i przewidywalnych warunkach w szkołach publicznych.

Warto dopowiedzieć, że dla szkół niepublicznych tegoroczna rekrutacja nie jest sielanką. Wiosną, podczas egzaminów, przeżyły one prawdziwe oblężenie. Wiele szkół, które działają w zespołach, mierzyło się z dylematem, czy dać pierwszeństwo swoim ósmoklasistom i gimnazjalistom, czy też rekrutować zgodnie z wynikami sprawdzianów. Dyrektorzy skarżą się na ogromną presję ze strony rodziców dzieci, które nie znalazły się na listach przyjętych, lub przegapiły zapisy na egzamin. Na domiar złego komisje rekrutacyjne, które ślęczały nad setkami arkuszy egzaminacyjnych, wiedzą, że ich praca była po części niecelowa, bo w lipcu będą potężne przesunięcia na listach. Młodzi ludzie aplikują do wielu szkół równolegle, a najlepsi będą wybierać w ostatniej chwili, gdzie złożą świadectwo.

Akcja ewakuacja

Oceniając wzajemne zależności szkół publicznych i niepublicznych warto poczynić dodatkowe zastrzeżenia. Prawdziwy obraz stanu edukacji jest bardziej złożony. W szkołach publicznych kryzys związany z reformą nie zawsze dezorganizuje pracę. Są podstawówki, które po reformie funkcjonują niewiele gorzej niż wcześniej. Sporo zależy od lokalnych warunków, w tym od rynku pracy, a jeszcze więcej od determinacji ludzi, którzy muszą wdrażać nowe absurdalne przepisy. Szkoły niepubliczne też nie wyszły spod jednej sztancy. Nie wszystkie są prowadzone wzorowo. Zdarzają się placówki nastawione na zysk, z pozornie tylko bogatą ofertą. Nie dbają one o program wychowawczy, a rotacje nauczycieli są zmorą uczniów i rodziców. W dużych miastach jest osobna kategoria szkół niepublicznych, których zazwyczaj nie widać w rankingach, ani podczas konkursów. To szkoły rekrutujące uczniów z orzeczeniami i zajmujące się organizowaniem im nauki na dogodnych warunkach, z wsparciem wielu specjalistów. To one w dużym stopniu odciążają szkoły masowe. Ministerstwo powinno te szkoły objąć specjalną ochroną, ale nie robi tego. Są wreszcie szkoły niepubliczne klepiące biedę. Pracują nie pobierając czesnego na terenach, gdzie na przykład zamknięto nierentowną szkołę publiczną. I one wymagają nadzwyczajnego wsparcia. Jest wreszcie edukacja domowa, która rządzi się odrębnymi prawami.

Wszystkie powyższe zastrzeżenie nie zmieniają faktu, że oferta szkół niepublicznych jest z reguły bogatsza, a warunki stworzone uczniom, a także nauczycielom – zdecydowanie lepsze. W efekcie dzieci z domów, w których poważnie traktuje się edukację, w ostatnim czasie coraz liczniej uciekają ze szkół samorządowych. Tak więc państwo Dworczykowie nie są wcale odosobnieni w swoich edukacyjnych wyborach. Niestety, prognozy, że szkoły publiczne zaczną się w przyszłości zamieniać w getta dla niezamożnych i zaniedbanych wychowawczo uczniów nie są wcale pozbawionym podstaw czarnowidztwem.

* * *

Część krytyków reformy Anny Zalewskiej jest zdania, że rozwój szkół niesamorządowych i przepchnięcie do nich możliwie dużej rzeszy uczniów to był ukryty cel strategów z PiS. Sposób na oszczędności, bo pieniądze, które szkoły niepubliczne otrzymują od państwa na każdego ucznia, to tylko część kosztów ponoszonych w systemie.

Moim zdaniem to raczej wypadek przy pracy, jeden z wielu jakimi była utkana obecna reforma. Bo szkoły niepubliczne stanowią dla strategów z MEN bardzo niewygodny element. Dużo trudniej nimi sterować. Wiele szkół niepublicznych edukuje wbrew instrukcjom płynącym z ministerstwa i kuratoriów. Są wśród nich szkoły demokratyczne, wyczulone na potrzeby uczniów, przyjazne dla wszelkich odmienności. Są szkoły przyjmujące dzieci uchodźców i emigrantów, a także młodzież z problemami zdrowotnymi. Są szkoły przywiązujące szczególną wagę do krzewienia postaw obywatelskich i edukacji równościowej. Te wszystkie walory dla urzędników są dziś przecież mankamentami (a i w przeszłości wywoływały uśmiech zażenowania)…

Ja uważam, że szkoły niepubliczne, wszystkie ich typy, powinny mieć dogodne warunki do rozwoju i prawo do pełnej subwencji oświatowej na każdego ucznia. Należy szanować ich autonomię. Ich ofertę powinien weryfikować wolny rynek. Powtórzę raz jeszcze – te szkoły są bardzo potrzebne i z tego, że odgrywają coraz poważniejszą rolę należy się cieszyć. Nie zmienia to jednak faktu, że państwo musi zadbać o drugi edukacyjny filar i postawić tamę degradacji szkół publicznych. A tu najistotniejsze są pieniądze i sposoby ich wydatkowania.

Spadek efektywności publicznej edukacji to kwestia pogorszenia się warunków organizacyjnych, źle skonstruowanych podstaw programowych, ale w największym stopniu – efekt kryzysu kadr. Trzeba przeciwstawić się fali odejść z zawodu – w tym rezygnacjom nauczycieli o szczególnych dokonaniach zawodowych, którzy uciekają jako pierwsi. Trzeba zadbać o komfort i zdrowie psychiczne wszystkich zatrudnionych w szkołach. Trzeba wreszcie przyciągnąć młodych absolwentów wyższych uczelni, szczególnie tych po pełnych kierunkowych studiach uniwersyteckich, z predyspozycjami do nauczania. Nim zadba się o kwestie kadrowe trzeba jednak mieć argument w postaci wynagrodzeń adekwatnych do wymagań i zadań stojących przed pracownikami szkół.

Janina Krakowowa